pożegnanie samobójcy
Chciałbym umrzeć pod wodą.
Poczuć jej zimne fale zalewające moje ciężkie, nieporadne i niezgrabne ciało. Pozwolić by swoim chłodem przeszyła każdą cząstkę mojej ziemskiej skorupy, tak zupełnie nieużytecznej. W zetknięciu z siłą wody moje ciało jest niczym. Przegrywa instynktowną walkę o pozostanie tutaj, w tym brudnym świecie. Zdrętwiałe kończyny, przeraźliwe zimno zmywające ze mnie cały brud świata. Wszystkie wspomnienia, osiągnięcia, małe sukcesy czy potknięcia. Ludzie, których spotkałem na swojej drodze, usłyszane słowa, uściski, pocałunki, krzyki, agresję, ból, rozpacz, smutek. Wszystko zanika. Pozostaje tylko przeraźliwa cisza, tak przejmująco głośna. Dudni głucho w uszach wraz z rozpaczliwymi dźwiękami szybko nabieranych haustów powietrza, które jedynie wprowadzają więcej wody do moich płuc. Woda jest we mnie, wypełnia mnie.
Walka, w której nigdy nie chciałem uczestniczyć. Walka, której nigdy nie chciałem wygrać. Krótki błysk świadomości – co ja robię. Chęć wydostania się, ucieczki. Zapominam, dlaczego chciałem to zrobić, zapominam o całym złu, o wszystkim. Liczy się tylko to, by przeżyć, poczuć grunt pod stopami, móc normalnie oddychać. Ludzie mówią, że zawsze jest jakaś szansa, ale co jeśli ktoś już nie ma siły ciągle tylko wierzyć w lepszy los. Już starczy. Może nikt nie będzie potrafił tego zrozumieć. Może nawet nigdy nie widzieli, że coś było nie tak. A może woleli udawać, że to nic takiego i bagatelizować wszystko zamiast okazać wsparcie.
Jestem zmęczony. Wyczerpany walką z życiem i o życie. Tracę siły i wiem, że zaraz to wszystko się skończy. Moje ciało jest odrętwiałe z zimna. Nie mogę już dłużej ruszać kończynami. Wreszcie widzę, że jestem tylko świadomością, jednym z głosów w głowie. Może jakąś małą, niematerialną postacią kierującą moim mózgiem. Całe życie jest tak bardzo niczego nie warte. Skoro jest tylko jedno i zostało nam dane, by je wykorzystać to dlaczego ludzie wszystko tak bardzo utrudnili. Dlaczego nie mogliśmy po prostu cieszyć się, żyć szczęśliwie i „korzystać" z każdej minuty, by niczego nie żałować w chwili naturalnej śmierci. Czemu ludzie sami podstawiają sobie kłody pod nogi. Dlaczego stworzono całą tę ścieżkę życia, którą każdy musi podążać. To miało być moje życie. A należało do obowiązków, które musiałem kolejno wykonywać. Ten cały wysiłek i trud, który sobie zadałem i tak okazał się być zmarnowany.
Dlaczego ludzie dziwią się, że inni chcą zakończyć swoje życia. Czy samobójcę można nazwać egoistą? Bo nie obchodzi go, jak z jego stratą będą się czuć inni, że może pogrążyć ich w smutku do końca ich dni? Idzie na łatwiznę, zostawia za sobą świat pozostawiony w najgorszej możliwej postaci. Nie obchodzi go już to bo i tak nie będzie go to dotyczyć. Może próbował, starał się cokolwiek zmienić, ale w końcu zrozumiał, że to nic nie da. Nie da się naprawić świata, który z zawrotną prędkością toczy się w kierunku całkowitej demoralizacji i deprawacji. Z dnia na dzień jest tylko gorzej. Aby zostać na tym świecie trzeba nauczyć się obojętności i tępej akceptacji stanu rzeczy. Rezygnacji i pogodzenia się. Braku świadomości, braku myślenia, odwracania wzroku od okropieństw dziejących się każdej godziny, każdego dnia. Tylko po co żyć, skoro wiadomo, że nic nigdy nie będzie dobre ani szczęśliwie. Czy życie dla samego życia, możliwości oddychania zanieczyszczonym powietrzem, jest warte tego wszystkiego? Szczególnie jeśli ktoś jest wrażliwy i posiada świadomość, przez co wie, że nigdy nie będzie obojętny, bo byłoby to dla niego równoznaczne ze zdradą samego siebie, czymś niewybaczalnym. Żadne walki, żadne starania nie przynoszą rezultatów. Na końcu nie zostaje już nic i należy się tylko poddać.
To nie jest śmierć z głupoty czy głupiego kaprysu. Wiele osób nawet nie jest w stanie sobie wyobrazić, jak ciężko jest udźwignąć życie. Myślą, że przecież wszystko da się przeżyć. To tylko jeszcze bardziej potwierdza ich brak świadomości, szerszego spojrzenia na stan rzeczy. Czasem wydaje się, że nie ma już innego wyjścia, jak tylko śmierć. I nieważne, jak bardzo chciałoby się wierzyć w dobro i zmianę. Po czasie uświadamiamy sobie, że są to złudne nadzieje, które nigdy się nie spełnią, a jedyne co osiągniemy to zapełnianie umysłu czymś innym i odwracanie uwagi. Ale jak długo można tak żyć...
Każdy ma swój własny powód. Czy nie lepiej skończyć to wszystko niż żyć jak wrak człowieka bez żadnej nadziei na poprawę? Jestem pewny, że każdy przed popełnieniem samobójstwa stara się zobaczyć inne wyjście, cokolwiek zmienić. Dlaczego tak rzadko ktokolwiek jest w stanie dostrzec ciężki stan, ból i rozpacz jakie przepełniają niedoszłych samobójców? Każdy zapatrzony jest tylko w siebie i skupia się jedynie na własnym życiu, podczas gdy dookoła niego ludzie cierpią i myślą o samobójstwie każdego dnia. Jak można tak bardzo bagatelizować czyjeś problemy i uważać, że nie są niczym, z czym nie można byłoby sobie dać rady. Dlaczego ludzie są tak bardzo zamknięci i puści. Sami decydują, by nie wiedzieć i nie widzieć. Dopiero gdy stanie się tragedia zaczynają dostrzegać swoje błędy, które zostaną z nimi do końca ich dni przynosząc żal i wyrzuty sumienia. Otwórzcie swoje wewnętrzne oczy duszy i zobaczcie. Zanim będzie za późno, by cokolwiek naprawić.
Przepraszam. Przepraszam każdą osobę, którą skrzywdzi moja śmierć. Przepraszam, że odbieram Wam siebie, możliwość rozmowy ze mną, spędzenia ze mną czasu, zobaczenia widoku mojej twarzy przechodzącej przez poszczególne emocje. Za to, że nigdy więcej nie zobaczycie mojego uśmiechu, ani płaczu, nie usłyszycie już więcej mojego głosu. Za to, że już nigdy nie będziecie mogli mnie dotknąć, ani poczuć mojego dotyku na własnym ciele. Za to, że już nigdy nie będziecie mogli mnie objąć, napisać do mnie lub zadzwonić. Przepraszam, że pozostawiam Was jedynie jako ciąg cyfr w telefonie czy pusty profil na Facebook'u. Przepraszam, za to, że patrzenie na rzeczy związane ze mną będzie Was doprowadzać do rozdzierającego serce poczucia straty. Przepraszam za każdą rzecz oznaczoną moim istnieniem, która teraz będzie Wam przynosić tylko cierpienie. Przepraszam, że już nigdy nie będę w stanie odczytać żadnej wiadomości ani odebrać żadnego telefonu. Przepraszam, że zostawiam Was samych i odbieram Wam moje istnienie. Żałuję, że byłem w Waszych życiach, gdyby stało się inaczej, nie musielibyście cierpieć. Przepraszam za wszystko, ale wiedzcie, że myślałem o Was przed końcem. Możecie mieć mnie za egoistę, ale to moje życie i moja decyzja. Uwierzcie, że moje dalsze istnienie nie miało sensu. Proszę Was tylko o to abyście się nie obwiniali. Nic nie mogło mnie uratować. Dziękuję za każdy dobry gest, każdy uśmiech, wszystkie szczęśliwe chwile, które mogłem z Wami spędzić. Dzięki Wam wiem, że życie nie musi być tylko pasmem nieszczęść. Wiem, że życie może być piękne. I dla mnie też potrafiło takie być. Ale już nie mam siły. Nie mogę być już więcej szczęśliwy. Wszystko się dla mnie skończyło. Mam nadzieję, że to zrozumiecie. Nie doszukujcie się powodów. Musiałem to zrobić. Po prostu musiałem.
Świat zmusił mnie do odejścia. Może wcale nie chciałem tego zrobić... Ale nie ma miejsca dla takich osób jak ja. Cały świat to jedno smutne, zimne, brudne, niebezpieczne i przerażające miejsce. Przeszłość odeszła w zapomnienie, a przyszłość jest zbyt straszna, by o niej myśleć. Każdy z nas jest tak naprawdę sam. Moje życie jest zbyt ciężkie, by dalej liczyć, na to że będę w stanie sam przez wszystko przejść i udźwignąć samotnie każdy ciężar. Chciałbym być szczęśliwy, cieszyć się życiem, nie musieć się o nic troszczyć. Wiem, że życie jest trudne, ale i tak już dużo zniosłem. Czemu wciąż jest tylko coraz gorzej. Nie mam innego wyboru. Nie chcę już żadnej innej opcji, nie chcę już niczego. Pragnę tylko spokoju i końca.
Nigdy nie jest łatwo podjąć decyzję o samobójstwie. Wiele osób myśli, że chciałoby umrzeć, ale nie robią tego na poważnie. Jednak w momencie, w którym zaczynasz myśleć o tym z dnia na dzień jak o czymś coraz bardziej realnym, zdajesz sobie sprawę, że jest nie jest z tobą dobrze. Myśli o samobójstwie przychodziły do mnie każdego dnia, doprowadzając do płaczu nad swoim losem. Czułem, że nie dam sobie dalej rady, że zbyt boję się przyszłości. To wszystko było zbyt przerażające, a fakt, że nie mogłem uciec od tego, co miało mnie czekać doprowadzał mnie do rozpaczy. Nic już nie miało dla mnie sensu ani mnie nie cieszyło. Była tylko pustka i strach. Nie chciałem dalej żyć w taki sposób, jaki mi nakazywano. Nie wiedziałem, czy w ogóle chciałem robić cokolwiek, nie miałem żadnego planu na przyszłość. Bałem się. Wszystko straciło dla mnie wartość. Znalazłem się na rozdrożu dróg między wkroczeniem w dorosłe, przerażające życie, którego nigdy nie chciałem, a samobójstwem. Przynajmniej tak o tym myślałem. Nie wiedziałem czemu tak bardzo się boję, ale strach dopadał mnie każdego dnia rozstrajając moje ciało i nerwy. Szybkie bicie serca, cztery godziny snu, myśli o śmierci, drżenie rąk, dłoń coraz bardziej zaciskająca się na gardle, która przypominała o upływie czasu. Nie wiem dlaczego. Może byłbym w stanie żyć dalej, może to wszystko okazałoby się nie być tak złe. Ale nie umiałem myśleć o tym w ten sposób. Widziałem tylko jedną możliwość, jaką jest śmierć. Nie chciałem niczego prócz niej. Nie potrafiłem już zająć swoich myśli i odciągnąć uwagę. Wszystko prowadziło mnie tylko do końca. Tym razem nie było tak, jak kiedyś, gdy tylko podcinałem żyły marząc o śmierci. Wtedy nie było nawet w połowie tak źle jak jest teraz, chociaż byłem o wiele bardziej smutny. Teraz nie jestem smutny. Teraz nie czuję już niczego. Jest tylko jedna wielka pustka i brak jakichkolwiek emocji. Tym razem naprawdę chciałem się zabić.
Czy sama śmierć nie jest środkiem zapobiegawczym? Przed całym złem, które może spotkać nas każdego dnia w tym okropnym świecie. I tak, wiem, że uciekanie od życia jest tchórzostwem, ale musicie mi uwierzyć, że byłem zbyt przerażony. Bałem się tak, jak jeszcze nigdy. Wiem dobrze, że życie jest ciężkie i w wielu momentach znosiłem odważnie jego trudy. Ale teraz... Czuję się wyczerpany. Nie ma już we mnie żadnej siły ani energii życiowej, by dalej to pokonywać. Co więcej nie mam żadnego celu, dla którego miałbym to znosić. Chciałem przestać się w końcu bać, wciąż martwić się o przyszłość czy własne bezpieczeństwo. Wolałem sam skończyć swoje życie, zanim ktoś zrobiłby to za mnie lub skrzywdził tak bardzo, że i tak musiałbym umrzeć. Jedyny sposób, by przestać się bać i znaleźć spokój to śmierć. Mój strach był tak wielki, że przesłaniał jakiekolwiek inne dobre aspekty życia. Wiedziałem, że życie ma swoje dobre strony, ale co z tego skoro bałem się żyć pełnią życia. Właściwie nie miałem pojęcia co to oznaczało. Większość swojego życia spędziłem na wykonywaniu rzeczy, na które wcale nie miałem ochoty. Gdyby nie szkoła i inne obowiązki mógłbym się rozwijać... A w ten sposób społeczeństwo kreuje jednakowych ludzi pozbawionych pasji i energii. Nigdy nie przeżyłem niczego niezwykłego i nie zanosiło się na to bym miał to kiedykolwiek zrobić. Przyszłość nie wiązała ze sobą ekscytacji i nadziei, a jedynie wielki strach i próbę zabezpieczenia się przed każdym niebezpieczeństwem.
Często miewałem ataki paniki, które powoli doprowadzały mnie do skraju szaleństwa. Strach był ze mną wszędzie. Doprowadzał do tego, że bałem się przebywać sam we własnym pokoju, przerażał mnie każdy szelest, niepożądany dźwięk. Wciąż bałem się, że za chwilę stanie mi się coś złego, ktoś na mnie napadnie i mnie skrzywdzi. Zacząłem wszędzie nosić ze sobą nóż, choć wiedziałem, że w sytuacji zagrożenia nie potrafiłbym się nim posługiwać. Jednak sprawiał, że czułem się choć trochę bezpieczniej i mogłem oszukiwać w ten sposób samego siebie. Bałem się tego kim jestem i co tak naprawdę się we mnie znajduje. Czułem, że byłem swoim własnym największym wrogiem. Miałem wrażenie, że zło czai się wszędzie, nawet gdzieś we mnie. Nie mogłem nikomu ani niczemu ufać. Zacząłem nawet myśleć, że pająki są w stanie mnie przechytrzyć. Ciągle czułem ogromne obrzydzenie do świata i wszystkiego, z czym wiązało się życie. Do jedzenia, ludzi i ich okropnych zachowań, obrzydliwych robaków czających się w każdym zakamarku. Obrzydlistwa wypełzające nocą ze swoich nor.
Nie tylko sama przyszłość mnie przerażała. Bałem się tego świata i co może mnie w nim czekać. Nie było już możliwości na jego poprawę. Każdego dnia działy się tak niemożliwie przerażające rzeczy. Ludzie nie mieli już w sobie moralności i nie szanowali siebie nawzajem. Pozwalali sobie na wszystko. Zawsze wszędzie trzeba było na wszystko uważać, myśleć z wyprzedzeniem o każdym możliwym niebezpieczeństwie. Nawet nie wiem czemu tak bardzo boję się o swoje życie i bezpieczeństwo. Po prostu chce nad nim panować i sama myśl, że ktoś obcy może mi zniszczyć psychikę i życie jest nie do zniesienia. Nie chcę by ktokolwiek obcy kiedykolwiek dotykał mojego ciała. Nawet jeśli jest skorupą to należy do mnie. Największym strachem przepełniała mnie myśl o gwałcie. To dla mnie najgorsza rzecz, jaka kiedykolwiek mogłaby się komukolwiek przydarzyć. A ludzie, szczególnie mężczyźni byli coraz bardziej bezkarni. Nie wiem, jak można dopuścić się takiego czynu, bez żadnego poszanowania drugiego człowieka. Wiedziałem, że gdyby miało mi się to przytrafić chciałbym umrzeć jak najszybciej i nie byłbym w stanie dalej żyć. Ale sama myśl, że miałoby mnie to spotkać sprawiała, iż miałem ochotę odebrać sobie życie, byle tylko nikt nie mógł położyć na mnie rąk. Przerażało mnie, iż jest to realne zagrożenie, którego musimy się obawiać spowodowane tylko i wyłącznie popędem mężczyzn oraz ich brakiem szacunku i moralności. Nawet nie zdają sobie sprawy, jak wielką krzywdę czynią dopuszczając się gwałtu. Gwałty są coraz bardziej bagatelizowane, o większości nawet się nie mówi. Najczęściej uważa się, że to ofiary kłamią, a sprawcy są niewinni. Kary za gwałt są niewielkie, a często nie ma ich nawet wcale. Nie rozumiem, jak można dawać przyzwolenie na takie zachowanie i wręcz ignorować fakt jego istnienia, który zdarza się coraz częściej, gdyż mężczyźni nie muszą praktycznie obawiać się, że cokolwiek stanie im się po dokonaniu gwałtu. Wiele kobiet często zbyt się wstydzi, aby przyznać się do bycia zgwałconą, co jest zrozumiałe, ale przez takie zachowania grupa mężczyzn dopuszczających się gwałtu wzrasta. Właściwie wszystkie zagrożenia na tym świecie spowodowane są przez mężczyzn. Myślę, że jakiekolwiek działania na tle seksualnym wbrew woli ofiary są najgorszym rodzajem przestępstw. Kiedy ktoś obcy zawłaszcza sobie twoje ciało, sprawia, że nie czujesz się z nim komfortowo, stawiając cię w roli obiektu i właściwie zmuszając do samobójstwa, bo jest to krzywda na całe życie. Zresztą wiele gwałtów jest tak brutalna, że często kończy się śmiercią ofiary. To największe odebranie godności, własnej osobowości. Gwałt niszczy wszystko i sprawia, że czujesz się jak nikt. Okazuje się, że wszystko jest tak naprawdę nieważne, wszystkie twoje osiągnięcia, zasługi, znajomości. Wszystko to znaczy nikt, skoro ktoś tak po prostu znieważył twoje życie i to wszystko kim jesteś, traktując cię jak zwykły przedmiot. Przerażała mnie agresja i przemoc przepełniająca ten świat. Bałem się jej. Nie chciałem nigdy w niej uczestniczyć ani być jej świadkiem. Chciałbym, aby świat mógł być dobrym miejscem. Albo chociaż normalnym, gdzie nie trzeba się o wszystko obawiać, kary są wymierzane sprawiedliwie i nie ma przyzwolenia na niegodziwe czyny. Tymczasem rząd wciąż przyzwala na zło czynione przez ludzi. Ofiary są pozostawione same sobie i często nigdy nie otrzymują zasłużonej sprawiedliwości. Muszą o nią walczyć długie lata, przez co najczęściej odpuszczają. Znikąd nie ma pomocy. Dobrych ludzi jest coraz mniej, a zepsuta większość chce tylko stłamsić ich dobrą wolę i odebrać prawo głosu. Człowieczeństwo zaczęło zmieniać się w zwierzęcość. Jesteśmy sami. Jesteśmy sami na tym świecie i sami musimy się bronić i dbać o swoje bezpieczeństwo. Zagrożenie jest realne i może nadejść z każdej strony. Tylko, że ja bałem się już zbyt bardzo, a strach przed zdarzeniem gwałtu paraliżował mnie od środka. Nie bałem się tylko tego, ale to było dla mnie najgorsze. Nie chciałem dożyć samej chwili, w której to miałoby się zdarzyć, po prostu nie mogłem pozwolić nikomu, by położył na mnie swoje brudne łapy i odebrał mi wszystko.
W ciągu ostatnich dni jakakolwiek myśl o przyszłości lub jakakolwiek drobna trudność sprawiała, że się załamywałem i wybuchałem płaczem. Stałem się nieporadny, wszystkiego się wciąż obawiałem. Nie wiedziałem, jak pozbyć się ogromnego strachu, który przepełniał całe moje jestestwo. Z tej sytuacji nie było wyjścia bo zło na świecie nigdy nie zniknie, a zagrożenia zawsze pozostaną realne. Przez moment chciałem nauczyć się samoobrony, żeby czuć się pewniej, ale szybko zawrzała we mnie złość, że trzeba się przed wszystkim zabezpieczać tylko i wyłącznie przez mężczyzn i ich zwierzęcy popęd. Później znów się załamałem uświadamiając sobie, że w sytuacji zagrożenia najprawdopodobniej i tak nie umiałbym się obronić. Każda jedna rzecz zaczęła sprawiać mi trudność, doprowadzać do płaczu i myśli o skończeniu ze sobą. Oczywiście nikt z moich bliskich nie widział, że działo się ze mną coś złego. Nawet by o tym nie pomyśleli i dostrzegali tylko mój zewnętrzny stan nie zastanawiając się nad tym, co dzieje się wewnątrz mnie. Chciałem umrzeć bez względu na to, jak wielką krzywdę im wyrządzę. Oni nigdy nie byliby w stanie zrozumieć mojego strachu. Nie chciałem żyć tylko po to, by sprawić tym komuś przyjemność. Nie chciałem żyć tylko na czyjeś życzenie. Było mi zbyt ciężko ze sobą i pragnąłem końca, niezależnie od tego jak ten czyn wpłynie na innych. Chciałem wreszcie pomyśleć o sobie i o tym czego ja sam potrzebuję. Poza tym to było moje życie i żadna z tych osób nie mogłaby przeżyć go za mnie. A ja już nie chciałem żyć.
Bałem się pójścia na studia, mieszkania w jakimś zupełnie obcym miejscu, gdzie nikogo bym nie znał i zostałbym pozostawiony sam sobie. Przerażało mnie, że musiałbym dzielić mieszkanie, a może nawet pokój z obcymi osobami, podczas gdy tak bardzo ceniłem sobie prywatność, spokój i samotność. Nie mówiąc już o tym, że nigdy nie umiałem dogadywać się z innymi i zawsze czułem się sztucznie i nieswojo w ich obecności. Bałem się. Bałem się wszystkiego. Że nie będę sobie umiał sam dać rady, że będę sam i sobie nie poradzę i coś mi się stanie. Jeszcze kilka miesięcy temu miałem zamiar poukładać swoje życie, stać się bardziej zaradnym. Nie myślałem nawet o samobójstwie. Ale potem coś się we mnie złamało. Wszystko straciło sens, stało się szare i nijakie. Zrozumiałem, że wszystko jest niczym i właściwie nawet nie chciałem tego wszystkiego. Nie miałem żadnych pasji ani ambicji, żadnego celu, dla którego mógłbym się poświęcić i lepiej to wszystko znieść. Nie chciałem iść na studia, uczyć się kolejnych bezużytecznych rzeczy ani szukać żadnej pracy i w ogóle nie chciałem żyć. To wszystko było dla mnie zbyt przerażające. Przechodzenie przez całą drogę szkolnej edukacji było w jakiś sposób bezpieczne i nie musiałem czuć się tak samotnie i musieć polegać we wszystkim tylko na sobie. Ale kiedy miałem stać się dorosły i sam zacząć układać swoje życie dopadł mnie ogromny i paraliżujący strach. Uświadomiłem sobie, że tak naprawdę wszystkie moje osiągnięcia i zainteresowania nie mają żadnej wartości. Życie i tak polegało na czymś zupełnie innym i spłycało wartość każdej drobnej rzeczy. Miałem stać się jednym z tych nudnych, typowych dorosłych, którzy całe dnie spędzają w pracy, której nienawidzą, później wracają do domu, narzekają na nią i brak czasu, a ich życie zatacza jeden wielki beznadziejny krąg. Nie chciałem takiego życia. Chciałem coś znaczyć, przeżyć cokolwiek, co udowodniłoby mi, że warto jest zostać na tym świecie. Życie było tak beznadziejnie puste. A ja po prostu nie chciałem. Nie miałem w sobie żadnej woli przetrwania, żadnego punktu zaczepienia. Nie wiedziałem, co chcę robić w życiu i czułem tylko wielki bezsens i brak chęci do czegokolwiek. Dorosłe życie w ogóle mnie nie pociągało, nie miałem też żadnego innego planu, dzięki któremu mógłbym poukładać swoje istnienie. Nie wiedziałem w jaki sposób miałem żyć dalej, jeśli zupełnie na nic nie miałem ochoty ani żadnej nadziei i wszystko straciło dla mnie znaczenie. Nawet jeśli miałbym żyć to jak mogłem żyć dalej w ten sposób? Nie chciałem żyć według określonego schematu ułożonego przez społeczeństwo. Nie miałem ochoty przechodzić przez te wszystkie zupełnie bezsensowne etapy. Nawet gdybym spróbował żyć inaczej, wciąż musiałbym wykonywać te same określone życiowe „zadania", które teraz wydawały mi się nie mieć żadnego sensu takie jak chociażby pójście na studia czy szukanie pracy, podczas gdy wcale nie miałem ochoty tego robić. Po co miałem żyć dalej, jeśli nic nie sprawiało mi radości i tak naprawdę nie chciałem nic robić w przyszłości, nie miałem żadnych planów ani chęci na cokolwiek. Poza tym już nic tak naprawdę nie miało żadnej wartości, nie było już po co dalej męczyć się z życiem skoro nie było nawet o co się starać. Zaczynałem tracić ostatnie resztki nadziei, że życie mogło mieć sens i cokolwiek znaczyć. Po co ten cały wysiłek i dla jakiego celu? Ludzie przestali się szanować, a osiągnięcia czy zasługi, które kiedyś wydawały się znaczyć tak wiele, okazywały się być w rzeczywistości kompletnie puste i nijakie. Wszystkie materialne przedmioty nie mogły przynieść szczęścia. Życie polegało tylko na znajdowaniu sobie chwilowych wypełniaczy, dzięki którym można było na chwilę zapomnieć, jak marnymi istotami jesteśmy.
Czy znalazłby się ktoś na tyle odważny, by żyć po swojemu, nie przejmując się zasadami i ogólnymi schematami? I czy wyłamując się z formy miałby prawo bytu i prawo do szczęścia na tym świecie? Może tylko wielkim geniuszom czy artystom mogłoby się to udać, ale osoby mojego pokroju, które nie miały nawet pomysłu na własne życie musiały zmuszać się do imitacji istnienia. Bałem się, że moje życie miało wyglądać tak bezsensownie i żałośnie. Że nie będę już miał na nic czasu, że wkrótce zapomnę jakim byłem przedtem człowiekiem i jakie miałem pasje bo pochłoną mnie obowiązki i praca. Że stracę swoją osobowość, że będę musiał żyć stłamszony w ciągłym strachu czując się źle ze sobą i swoim ciałem, żyjąc tylko z dnia na dzień byle dotrwać do wolnego lub jakichkolwiek lepszych czasów, których samo nadejście było wątpliwe i praktycznie niemożliwe. Że nie wykorzystam w pełni swojego potencjału, że nie będę mógł rozwijać się w tym, co tak naprawdę mnie interesuje. Że życie przeleci obok mnie bez mojego udziału. Że zmarnuje cały swój czas na świecie, który mógłbym wykorzystać w inny sposób. Bałem się, że to wszystko nie miało sensu, że tak naprawdę w życiu nie ma nic niezwykłego i jest tylko jednym wielkim smutnym schematem, którego nie chcę wypełniać. Po co miałem szukać pracy, by zarobić skoro dosłownie nie miałem po co żyć i nie chciałem tego. Dlaczego miałem się starać o cokolwiek skoro wszystko było niczym, a ja nie miałem żadnego celu, żadnych nadziei. Boję się, że już kompletnie wszystko straci swoją wartość i stanę się tylko małym zgorzkniałym, smutnym człowieczkiem, który żyje według określonych norm, byle jak, bo już żyje i tylko czeka na śmierć bez żadnych większych perspektyw. Bałem się też ludzi. Że mogą mnie zwieść, oszukać, wyrządzić jakąś krzywdę. Wiedziałem, że zupełnie nikomu nie można zaufać, a moja wyolbrzymiona nieufność utrudniała mi jakiekolwiek normalne kontakty z innymi. Czułem, że popadam w paranoję strachu, obawy przed wszystkim. Nie mogłem dłużej znieść tego stanu. Bałem się życia i śmierć wydawała mi się być jedynym wybawieniem.
Miałem wrażenie, że stoję w miejscu zatapiając się w swojej obojętności i smutku, podczas gdy życie dookoła mnie wciąż pędziło zmuszając mnie do reakcji i określonych zachowań. Zmuszając mnie do życia. Podczas gdy ja wciąż zastanawiałem się, czy dalej będę na tym świecie za miesiąc lub za dwa. Zacząłem rozważać, co opłacało mi się robić, a co nie skoro i tak mam umrzeć. Chciałem, aby wszystko zwolniło, aby jeszcze jakimś cudem udało mi się znaleźć sens i chęci, aby się nie poddawać. Jednak nie mogłem żyć dalej w ten sposób. Nie mogłem stać w miejscu, gdy wszystko dookoła mnie popychało mnie do działania. Musiałem podjąć decyzję. Bałem się, że czas mi się kończy, że dni mijają zbyt szybko, a ja nie jestem w stanie dobrze wykorzystać czasu. Bałem się, że nie zdążę zrobić wszystkiego czego chcę. Bałem się, że się zestarzeję i miną dni mojej młodości, których nigdy nie wykorzystałem, tak jak naprawdę powinno się je wykorzystywać. Bałem się wymagań innych i tego, że inni czegoś ode mnie oczekują. Bałem się, że moje życie nie należy już wcale do mnie. Bałem się zagrożeń podczas przechodzenia ulicą. Bałem się, że zachoruję na jedną z jakichś ciężkich chorób i tego, co żyje w moim organizmie. Bałem się śmierci moich dziadków i, że nie wytrzymam braku ich obecności w moim życiu. Bałem się, że z niczym sobie nie poradzę, że tak naprawdę zawsze będę sam, że cały mój wysiłek i starania są niepotrzebne i tak naprawdę nic nie znaczą. Bałem się oceniających słów i myśli innych, ich braku zrozumienia. Chciałem być wolny od jakichkolwiek ludzkich zależności. Tak bardzo bałem się wszystkiego związanego z życiem. Nic nie było w stanie mnie uspokoić, ani zapewnić, że będzie dobrze. Może mój strach był zbyt przesadzony i irracjonalny, ale nic nie mogłem na to poradzić. Pragnąłem być sam, w ciszy, gdzie mógłbym znaleźć spokój i zatrzymać swoje szybko bijące serce.
Myśli o samobójstwie wkrótce przerodziły się w realne plany. Zacząłem zastanawiać się nad sposobem w jaki chcę to zrobić. Nawet planując własny koniec nie czułem żadnych emocji. Nie byłem zaskoczony ani zszokowany. Wydaję mi się, że naprawdę wiedziałem, że muszę to zrobić, nawet jeśli nie do końca chciałem. To była jedyna możliwość. Czułem, że odchodzę i niedługo już nie będzie mnie na tym świecie. Długi czas prześladowała mnie osobliwa atmosfera tkliwości i drobnego żalu, gdy ma się świadomość, że wkrótce coś dobiegnie końca, ale nie jest się w stanie nic na to poradzić. Atmosfera nadchodzącej śmierci. Ale pogodziłem się z nią i pragnąłem, aby nadeszła. Nie chciałem umierać w jakiś bardzo bolesny i krwawy sposób. Miałem to zrobić możliwie bezboleśnie i z odrobiną melancholii unoszącej moje przedwcześnie zakończone życie.
Chciałbym umrzeć pod wodą.
Szukając sposobu na zakończenie życia, coraz częściej moją uwagę zaczęła przyciągać śmierć poprzez utonięcie. Wydawało się być w niej coś tragicznie romantycznego. I wiem, że śmierć wcale taka nie jest, ale i tak musiałem coś dla siebie wybrać. Nie przemyślałem tego, jak długo będę się topić i jak długo moje nieporadne ciało będzie walczyć o życie. Nie mogłem już wybrać innego sposobu. Chciałem umrzeć właśnie pod wodą. Miałem wrażenie, że jej przejrzyście czysta i mroźna struktura będzie mogła zmyć ze mnie lęk, brud, niepokój, smutek, żal i niepewność, które towarzyszyły mi szczególnie w ciągu ostatnich dni. Utonięcie wydawało się być najczystszą śmiercią. Wymywającą całe moje istnienie z powierzchni ziemi. Ciche pogrążanie się w przeraźliwie zimnej otchłani, by wreszcie doznać utęsknionego spokoju. Głuche zapomnienie, odrętwienie, martwota. Czasem żyjąc też miałem wrażenie, że się topię. Że żyję w jakiejś odosobnionej otchłani, z której nikt nie jest w stanie usłyszeć mojego prawdziwego głosu i tego co czuję. Słowa innych ludzi docierają do mnie z oddali, tak przytłumione, że ledwie jestem w stanie je zrozumieć. Ogłuszająca cisza w największym gwarze, samotność w największym tłumie... I nieważne jak bardzo starałem się nabrać powietrza i krzyczeć o pomoc, nikt nie był w stanie mnie usłyszeć, a ja tylko bezradnie opadałem coraz głębiej na dno, pozwalając by woda wypełniła całe moje ciało. Często wydawało mi się, że topię się we własnym nadmiarze myśli, które zalewają mnie, napełniają paniką i zabraniają oddychać doprowadzając do ataków paniki. Topiłem się nawet wtedy, gdy zwyczajnie leżałem w pokoju na własnym łóżku, kiedy uświadamiałem sobie, jak bardzo zły jest ten świat. Pozwalałem sobie na opadnięcie w głąb wyimaginowanej wody, która miarowo ściągała mnie na dno, delikatnie mnie unosząc i odciągając wszystkie złe myśli, tak bym mógł udawać, że wcale nie istnieje, a zło na świecie jest tylko bajką wymyśloną dla niegrzecznych dzieci.
Tak, chciałbym umrzeć pod wodą.
I nawet jeśli będę żałować pewnych aspektów życia i nawet jeśli wiem, że miałem szansę prowadzić dobre i szczęśliwe życie i tak naprawdę nic nie musiało mi się stać to i tak niczego nie zmieniało. Pragnąłem, by woda ukoiła mnie do wiecznego snu. To była trudna i poważna decyzja, ale w końcu ją podjąłem. Podjąłem decyzję, aby popełnić samobójstwo. W końcu już nic mnie więcej tutaj nie trzymało i wiedziałem, że to najwyższy czas, by odejść.
To takie niemożliwe.
Naprawdę to zrobiłem.
Byłem tylko ja. Głucha cisza, ja i wszechobecna woda. Byłem sam. Niewielka ludzka mrówka, zupełnie samotna w środku wielkiego oceanu. Uświadomiłem sobie, jak bardzo samotne są nasze życia. Samotnie kroczymy przez ten plugawy świat, torując sobie drogę i walcząc o prawo do istnienia. Nawet będąc wśród innych i tak w głębi duszy zawsze jesteśmy samotni. Nigdy do końca nie zrozumiani, opuszczeni, pogodzeni ze stanem rzeczy. Śmierć również przychodzi do nas w samotności. Śmierć nie wybiera, nie czeka. Nie obchodzą jej żadne okoliczności, sprawy do załatwienia, plany. Jednego dnia po prostu się zjawia, a ciebie już nie ma. Czy warto robić cokolwiek wiedząc, że w każdej chwili można zwyczajnie umrzeć? Samobójcy pragną przechytrzyć świat, uniknąć wszelkich zagrożeń, odpowiedzialności, wymagań, nawet oszukać śmierć. Chcą sami kierować swoim losem, chociaż w rzeczywistości ich koniec jest smutny, a poczucie kontroli złudne i nieprawdziwe. Wszyscy jesteśmy tylko marionetkami w teatrze życia.
Wiedziałem, że za chwilę to wszystko się skończy. Marny koniec marnego życia. I po co było to wszystko... Wszystkie marzenia, plany, cały ten płacz, wysiłek... Na końcu to wszystko, co przeżyliśmy i zdobyliśmy i tak nie będzie miało żadnego znaczenia. Życie jest marnością, a śmierć jego najbardziej uwłaczającym zakończeniem. I po co mi ten instynkt przetrwania, skoro wcale nie chcę przetrwać. Nawet nad tym nie jestem w stanie zapanować. Dlaczego los zabrania mi nawet śmierci, skoro i tak w końcu przyszłaby po mnie. Czy nie powinien się cieszyć, że robię coś, by sobie zaszkodzić skoro jest tak mało współczujący i okrutny?
Wciąż jeszcze mimowolnie rozgarniałem ociężałymi, zdrętwiałymi z zimna, sinymi rękoma wodę. Moja twarz co chwilę wynurzała się na powierzchnię i zanurzała z powrotem, a usta błagały o najdrobniejszy haust powietrza. Byłem przerażony. Nie potrafiłem myśleć już o niczym. Rzucił mi się w oczy widok jednej z moich dłoni. Była blada, odrobinę fioletowa, ale w końcu moja. Miałem widzieć ją po raz ostatni. Zacząłem zanosić się niekontrolowanym szlochem. Nie, nie, nie chciałem umierać. To wszystko nie mogło się dziać naprawdę. Zebrałem ostatnie resztki sił, jakie mi pozostały, by zawalczyć, ten ostatni raz, o swoje istnienie w walce z góry skazanej na niepowodzenie. Wiedziałem, wiedziałem, że to koniec. Pragnąłem jedynie, by moje cierpienie wreszcie się skończyło. Chciałem być wreszcie wolny, spokojny, pozbawiony świadomości. Traciłem już siły, nie potrafiłem dłużej walczyć.
Woda była wszędzie. Otaczała mnie całego. Wypełniała moje nozdrza, usta, płuca, oczy, przesiąkło nią całe moje ubranie. Nie czułem już swojej skóry, nie byłem w stanie niczego zobaczyć. Nie czułem zimna ani strachu. Moje ciało już nie było moje. To tylko ociężały kamień ciągnący mnie na dno. Nie byłem w stanie poruszyć żadną z odrętwiałych z zimna kończyn. Dostrzegałem tylko niekończące się, wszechobecne odcienie uspokajającego błękitu. Teraz już wreszcie będę szczęśliwy, wreszcie odzyskam spokój. Nadszedł upragniony koniec mojej walki. Woda zmyła ze mnie wszelkie niegodziwości, złe emocje, lęki. Wymyła ze mnie cały brud pozostawiając jedynie czystą, pustą skorupę. Czy właśnie tak miało wyglądać moje szczęście? Czy to naprawdę była jedyna możliwość? Czy nie mogło skończyć się to inaczej? Chyba już się nie dowiem... Moje powieki zaczęły ciążyć, zmuszając mnie do zamknięcia oczu. Na zawsze.
Ciemność.
Cisza.
Pustka.
Samotność.
Spokój.
Rezygnacja.
Odejście.
uratujesz mnie?

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz